Sielska oaza na Sadybie – teraz już wiemy jak wyglądała

Sielska oaza na Sadybie - teraz już wiemy jak wyglądała

Dotarliśmy do unikatowych zdjęć pokazujących przedwojenną sielską Sadybę, o której czytaliśmy w książkach. 

W przeciwieństwie do śródmieścia Warszawy, przedwojenna Sadyba nie miała szczęścia do zdjęć. Nie przetrwały fotografie wielu charakterystycznych miejsc tego peryferyjnego osiedla, Miasta Ogrodu Czerniaków. Tylko ze wspomnień dawnych mieszkańców możemy się dowiedzieć o kolejce wilanowskiej z mijankami, zagłębiu sklepów przy Okrężnej, tzw. czarnych drogach, czyli niewybrukowanych i niezabudowanych jeszcze ulicach po zachodniej części osiedla. Musimy uwierzyć na słowo, gdy Jeremi Przybora w swoich wspomnieniach mówi o tym miejscu: „Daleka, sielska oaza Sadyby z jej ogrodami, łąkami i jeziorem była wtedy dla mnie zieloną fatamorganą warszawskiej pustyni”.

Niespodziewanie, dotarliśmy ostatnio do kilku przedwojennych zdjęć Sadyby, które rozjaśniają mrok. Załączone zdjęcie i kilka podobnych, które opublikujemy na profilu Ogrodowe Miasto – Sadyba24 na Facebooku, wymazują dotychczasową białą plamę z mapy osiedla – tereny na północ od ulicy św. Bonifacego. Na zdjęciu pochodzącym z 1938 roku widać ogród na tyłach domu przy Jodłowej 25 (w kierunku Powsińskiej). W tle widoczne są domy: po lewej Jodłowa 17, na wprost Zakręt 10, po prawej Kąkolewska 3/3a.

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów prywatnych Ewy Gauld. Ich autorem jest jej pradziadek – Romuald Makarewicz. Wraz z żoną Janiną sprowadził się na Sadybę z Sulejówka w 1938 roku. Nie mieszkał tu jednak długo, bo już latem 1939, tuż przed wybuchem wojny, nabył dwie działki w Magdalence i przeniósł się tam wraz z żoną i dziećmi na czas okupacji. Choć mieszkał na Sadybie niedługo, miał jeden cenny dla nas dar. Tak o nim opowiedziała portalowi Sadyba24.pl prawnuczka Ewa Gould: – To głównie po pradziadku Makarewiczu zachowały się cenne stare zbiory fotografii, albowiem był on pasjonatem i sam te zdjęcia, które robił, wywoływał. Pasje przekazał wnukowi, Bohdanowi, który robił zdjęcia lustrzanką, także w czasie okupacji (z dachu i okien domu przy Czerniakowskiej 126a). Niestety, Bohdan zginął w czasie Powstania. Miał 18 lat. Została po nim lustrzanka, którą ja się uczyłam robić zdjęcia.

Zdjęcie z serwisu Warszawa1939.pl publikujemy za zgodą i dzięki uprzejmości Ewy Gauld.  


Czytaj dalej

Nowoczesny pawilon integracyjny w parku na Sadybie – po trzech latach nastąpił przełom

Nowoczesny pawilon integracyjny w parku na Sadybie – po trzech latach nastąpił przełom

Po trzech latach od zwycięstwa w budżecie obywatelskim, projekt pawilonu parkowego dla mieszkańców Sadyby wszedł w fazę realizacji. Urzędnicy właśnie ogłosili przetarg na wykonawcę.

– Wreszcie się doczekałam! – cieszy się architektka krajobrazu, Katarzyna Molska. Jej projekt pawilonu parkowego na Skwerze Ormiańskim na Sadybie wygrał w warszawskim budżecie obywatelskim w roku 2018, ale dopiero wczoraj urzędnicy ogłosili przetarg na jego realizację.  

W zamyśle autorki pawilon ma służyć lokalnej społeczności Sadyby, by ta mogła się spotkać w większym gronie, pograć w planszówki, obejrzeć zdjęcia z wakacji, czy po prostu usiąść i porozmawiać.  

Nic nie zostawili przypadkowi

W pół przeszklony pawilon ma stanąć na Skwerze Ormiańskim do końca tego roku. Wewnątrz 100-metrowego budynku mają powstać dwa pomieszczenia i toaleta, a na jego dachu – taras. Obiekt ma wtopić się w otoczenie – będzie częściowo zagłębiony i obsypany ziemią. Do pawilonu mają zostać przyłączone woda, kanalizacja, kanalizacja i prąd.

W przeciwieństwie do wielu miejskich projektów, w których nasadzenia robi się nawet w grudniu, byle tylko wyrobić się w roku kalendarzowym, tu urzędnicy poszli po rozum do głowy i przenieśli prace ogrodnicze na kolejny rok, a nawet dłużej. W drugim etapie prac – dopiero w maju przyszłego roku – wykonawca ma zasadzić wokół pawilonu kilkadziesiąt krzaków kosodrzewiny i róż okrywowych.

Całość mają zwieńczyć prace ogrodniczo-porządkowe. Nietypowe jest to, że mają one potrwać aż rok, dokładnie od początku czerwca 2022 do końca czerwca 2023. W ich ramach wykonawca będzie dokonywał oprysków, nawoził, usuwał zasychające i zżółknięte części roślin, uzupełniał korę, odkrywał rośliny wiosną i sprzątał teren. Wszystkie prace ogrodnicze zostały szczegółowo opisane, bez miejsca na interpretację. W jednym z punktów umowy podano na przykład, że podlewanie ma się odbywać na bieżąco według potrzeb, ale „minimum 20 litrów na metr kwadratowy w trakcie upałów w godzinach późnowieczornych (od godz. 20.00) nocą lub świtem (do godz. 7.00) od maja do października”.

Autorka projektu wierzy w powodzenie przetargu. – Liczę, że do przetargu staną 3-4 firmy. Wartość umowy wydaje się atrakcyjna, choć ceny niektórych materiałów potrafiły skoczyć w tym roku o kilkadziesiąt procent – mówi Molska. – Ceny materiałów zaktualizowaliśmy trzy miesiące temu, więc nie powinny odstawać od rynku – potwierdza Dorota Tymoszuk z Zarządu Zieleni.

Fatum minęło?

Ogłoszenie przetargu na wykonawcę pawilonu być może przerwie fatum, jakie unosi się nad tym projektem. Sprawa ślimaczy się bowiem już od trzech lat.

Wszystko zaczęło się od tego, że biuro ochrony środowiska w stołecznym ratuszu, które oceniało projekt na wstępnym etapie budżetu obywatelskiego, mocno nie doszacowało kosztów pawilonu. Mimo propozycji projektanta dokumentacji, urzędnicy nie szukali wyjścia z impasu. Po kilkukrotnych interwencjach portalu Sadyba24.pl, ratusz publicznie przerwał ciszę w połowie ubiegłego roku. Jak się dowiedzieliśmy, urzędniczka, która weryfikowała projekt, dostała ostrzeżenie, jej szefowa pożegnała się ze stanowiskiem, a projekt przeszedł do innej jednostki miasta – Zarządu Zieleni.

U miejskich ogrodników prace przyspieszyły – w połowie listopada ubiegłego roku urzędnicy dopięli swego. Na sesji Rady Warszawy przegłosowano dodatkowy milion dla projektu. Z 400 tysięcy złotych przeznaczonych na pawilon w 2018 roku zrobiło się ostatecznie milion czterysta tysięcy.  Główny problem został rozwiązany.

Otwarcie ofert w przetargu na wykonanie pawilonu parkowego na Sadybie ma nastąpić 6 września w samo południe.


Czytaj dalej

Matka z dziećmi nie daje rady przejść przez pasy na Powsińskiej. Miasto: nie możemy zaburzać ruchu aut

Matka z dziećmi nie daje rady przejść przez pasy na Powsińskiej. Miasto: nie możemy zaburzać ruchu aut

Ratusz odrzucił wniosek mieszkanki Sadyby o wydłużenie zielonego światła dla pieszych przez Powsińską. Tymczasem podobne zmiany były dokonywane na innych stołecznych ulicach. Dowiedzieliśmy się, od czego to zależy i czy Powsińska ma jeszcze szanse.

Mieszkanka Sadyby zgłosiła na miejską infolinię wniosek o wydłużenie o 5 sekund zielonego światła dla pieszych. Tłumaczyła, że odprowadzając dzieci przez skrzyżowanie Powsińskiej z Okrężną nie daje rady przejść przez jezdnię.  Jak podaje Warszawski Alarm Smogowy na swoim Facebooku, urzędnicy odrzucili pomysł. W odpowiedzi podali, że „obecne długości trwania tych sygnałów są prawidłowe.” I dodali: – Zwiększenie czasu trwania światła zielonego miałoby negatywny wpływ na warunki ruchu pojazdów w ul. Powsińskiej stanowiącej istotną trasę podróży z/do centrum miasta.

Sprawdziliśmy. Przejście przez jezdnię na wysokości Skweru Ormiańskiego faktycznie wymaga sprężystego kroku. Nie jest to jednak tempo chodzenia dzieci. Zapytaliśmy więc urzędników, czy wydłużenie sygnalizacji było już praktykowane w Warszawie, od czego zależy długość zielonego światła i czy ta długość może wahać się w jakimś przedziale czasu.

Takie rzeczy się dzieją

Zmiana długości świateł dla pieszych jest możliwa i miała już miejsce na niektórych ulicach Warszawy. Tak było na przykład na przejściu dla pieszych przez al. KEN na wysokości Polinezyjskiej. Biuro Zarządzania Ruchem Drogowym – decydujące o ewentualnych zmianach – pozwoliło wydłużyć zielone światło dla pieszych o cztery sekundy. Podobną zmianę wprowadzono niedawno na skrzyżowaniu Modlińskiej i Światowida. Wydłużenie sygnalizacji dla pieszych było efektem ubocznym przeprogramowania sygnalizacji. W ten sposób udrożniono lewoskręty blokowane wcześniej przez auta jadące prosto. W obu przypadkach punktem wyjścia był wniosek mieszkańców.

Od czego zależy długość światła?

W przepisach o ruchu drogowym przyjęto, że prędkość pieszego na pasach wynosi 1,4 m/s lub w przypadku gdy trzeba przyjąć łagodniejszy przelicznik – 1 m/s.  Na tej podstawie wylicza się minimalną długość zielonego światła dla pieszych, żeby taka osoba mogła bez problemu wejść na jezdnię i z niej zejść. Od tej zasady są wyjątki. – Są nieliczne przypadki, gdy przejście dzieli się na dwa, ale to dotyczy bardzo szerokich ulic, gdzie jest szeroki pas dzielący, na przykład na Rondzie Daszyńskiego – mówi rzecznik Zarządu Dróg Miejskich Jakub Dybalski.

Na krótszych ulicach też są jednak okoliczności łagodzące, które mogą wydłużyć sygnalizację dla pieszych. Jak podaje przedstawiciel drogowców, do takich czynników należy na przykład lokalizacja przejścia w pobliżu szkoły lub szpitala. – W tych miejscach można się spodziewać dużej liczby osób, które chodzą wolniej – tłumaczy Dybalski.

Akurat przejście przy Powsińskiej i Okrężnej spełnia te kryteria. Znajduje się bowiem 200 metrów od szkoły podstawowej 115 przy Okrężnej 80. Pasy znajdujące się na wysokości Skweru Ormiańskiego są głównym łącznikiem dla uczniów między szkołą a wschodnią częścią starej Sadyby.

Czy 5 sekund to za dużo?

Mieszkanka Sadyby wnioskowała o wydłużenie sygnalizacji dla pieszych o 5 sekund. Jak to się ma do obecnej długości świateł? Czy byłaby to rewolucyjna zmiana? Jak dowiedzieliśmy się z ZDM, zielone światło na przejściu przez Powsińską przy Okrężnej trwa minimum 19 sekund plus 4 sekundy migania, a na przejściu kilkaset metrów dalej przy Morszyńskiej – 18 sekund plus 4 sekundy migania.  Spełnienie prośby sadybianki wydłużyłoby więc czas przejścia przez pasy o jedną czwartą.

Gdyby biuro zarządzania ruchem drogowym w stołecznym ratuszu uwzględniło fakt istnienia w pobliżu szkoły podstawowej i potrzebę dostosowania zielonego światła do możliwości ruchowych małych uczniów, wydłużenie czasu przejścia przez pasy o pięć sekund nadal mieściłoby się w ramach przewidzianych prawem. Okazuje się bowiem, że szerokość ulicy Powsińskiej przy Okrężnej wynosi 25 metrów. Przyjęcie w obliczeniach łagodnego tempa przejścia (1,0 m/s zamiast standardowego ¼ m/s) pozwala pokonać wspominane skrzyżowanie w 25 sekund, a więc tyle o ile wnioskuje mieszkanka Sadyby.

Rzecznik Zarządu Dróg Miejskich zauważa, że w rzeczywistości czas przejścia przez skrzyżowanie może być dłuższy niż wynika z wyświetlania się zielonego światła. Do czasu zielonego światła, wyliczonego na podstawie przepisów, trzeba zawsze dodać 4 sekundy kiedy ono miga. – Do tego pieszy może wejść na pasy w każdym momencie, kiedy świeci się światło zielone i dopóki nie opuści przejścia (nawet jeżeli w trakcie zmieni się na czerwone) kierowcy mają obowiązek go przepuścić – wyjaśnia Dybalski.

Ostateczna decyzja o uznaniu lub nie uznaniu wniosków mieszkańców należy do Biura Zarządzania Ruchem Drogowym.  Jeśli się zgodzi, opracowuje dokumentację i przekazuje ją do wdrożenia Zarządowi Dróg Miejskich.

Biuro Zarządzania Ruchem Drogowym poprosiliśmy o komentarz do sprawy. Do momentu publikacji nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Jak tylko się ona pojawi, zamieścimy ją w aktualizacji tego artykułu.


Czytaj dalej

Tak przed wojną wyglądała Warszawa widziana z tramwaju.  Od piszczącej biedy do kapiącego bogactwa

Tak przed wojną wyglądała Warszawa widziana z tramwaju.  Od piszczącej biedy do kapiącego bogactwa

98-lenia warszawianka Maria Mostowska opowiada, co widziała z okien tramwaju, jeżdżąc przed wojną z Sadyby na Leszno.  

Powracamy do barwnych wspomnień 98-letniej Marii Mostowskiej. Dziś mieszkanka starej Sadyby, która całe życie spędziła w tym samym domu w Warszawie, opisuje, co widziała, jeżdżąc przed wojną tramwajem z Sadyby na Leszno. Mówi o kontrastach, których dziś próżno szukać w mieście – od piszczącej biedy do kapiącego bogactwa.  I to wszystko w czasie jednej przejażdżki tramwajem. Wspomnienia pochodzą z wywiadu dla magazynu Wysokie Obcasy Ekstra w 2014 roku.

Warszawa zmieniła się bardzo?

– Wszystko się wymieszało. Warszawa przed wojną wyglądała zupełnie inaczej, i nie chodzi mi o budynki, bo to oczywiste, ale o charakter dzielnic.

Opowiem pani, co widziałam, jadąc tramwajem od siebie z Sadyby na Leszno. Miałam 16 lat i podczas wakacji pracowałam tam jako wolontariuszka w pogotowiu. Tramwaj najpierw jechał Czerniakowską. Wyglądała tak, jak opisuje Grzesiuk – to była dzielnica biedy, rynsztok ciągnął się wzdłuż ulicy, dzieci na bosaka, wydęte brzuszki. Bawiły się fajerkami, które toczyły pogrzebaczem, strasznie hałasując. To był typowy obrazek z ulicy Czerniakowskiej. Po bramach wystawali faceci w kaszkietach wciśniętych na głowy – wyglądali groźnie. Oni do tych tramwajów nie wsiadali, poza Czerniaków za często nie wychylali nosa.

Potem tramwaj wyjeżdżał ulicą Książęcą na Nowy Świat – a tam Paryż. Jak tam było bogato i pięknie! Stały tam secesyjne kamienice, bardzo eleganckie. Na parterach – wytworne restauracje i sklepy. Pięknie ubrani ludzie, jeździły samochody, ale także eleganckie dorożki. Potem tramwaj skręcał w ulicę Królewską, tam było pustawo, ale nadal elegancko. Dalej była ulica, która dzisiaj nazywa się Jana Pawła II – tam był plac Żelaznej Bramy. Stała tam naprawdę olbrzymia żelazna brama – w dzień oba skrzydła były otwarte, a po obu stronach były magazyny z czerwonej cegły.

Zaczynała się dzielnica żydowska?

– Tak. Wrzask było słychać z daleka. Za bramą stały olbrzymie wozy konne przeznaczone do transportu towarów, zaprzężone w perszerony, i uwijali się tragarze, polscy i żydowscy. Kłócili się i nawoływali. Tam zaczynał się inny świat. Po pierwsze, życie i handel toczyły się na ulicy – strasznie wrzaskliwe. Żydówki w perukach sprzedawały z beczki śledzie i bułki z kosza. Nawet fryzjer wystawiał krzesło i strzygł na dworze, wrzeszcząc do kolegi po drugiej stronie ulicy. Chmary ślicznych dzieci – z kędziorami i tymi wielkimi, ciemnymi oczami – biegały z pajdami bułki czy chałki posmarowanej miodem. Kilka razy wpadły na mnie i moja sukienka cała była klejąca. Tramwaj jechał wolno, bo na ulicy był ruch, więc stale ktoś wskakiwał i wyskakiwał. Napisy na sklepach były po żydowsku, czasami dodatkowo po polsku.

Potem wyjeżdżało się na Stare Miasto. Tam też byli Żydzi, ale znacznie mniej. Było opanowane przez rzemieślników: szewców, krawców, piaskarzy. Chociaż ci ostatni mieszkali głównie na Powiślu, które wyglądało, tak, jak opisywał je Prus w „Lalce” – bieda była straszna. Wzdłuż rzeki stały szopy, w których trzymano konie i wozy. Jak przychodziła wiosna, piaskarze nabierali z dna Wisły mułu, jeździli po dzielnicach willowych i sprzedawali go do ogrodów. Nadal pamiętam nawoływania: „Piasku białego wiślanego, piasku, piasku, piasku…”.

Tamto miasto znikło zupełnie.


Czytaj dalej

Jeziorko Czerniakowskie przestanie być imprezownią? Policja idzie z pomocą mieszkańcom Sadyby

Jeziorko Czerniakowskie przestanie być imprezownią? Policja idzie z pomocą mieszkańcom Sadyby

Po wielokrotnych interwencjach mieszkańców Sadyby, narzekających na pijackie burdy na brzegach Jeziorka Czerniakowskiego, policja i straż miejska skierowały w to miejsce tzw. „ponadnormatywne” stałe patrole.

Od ponad miesiąca trwa intensywna wymiana pism między społecznikami z Sadyby, stołecznym ratuszem, dzielnicą Mokotów, OSiR Mokotów, strażą miejską i policją. Temat – zapewnienie bezpieczeństwa nad Jeziorkiem Czerniakowskim.

Zaczęło się od pilnej wiadomości przesłanej przez Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Miasto Ogród Sadyba do szefów powyższych instytucji. Lokalni społecznicy domagali się konkretnego planu działań, by ukrócić pijackie burdy nad Jeziorkiem Czerniakowskim.  

Do apelu załączono relacje mieszkańców Sadyby, którzy opisywali, że czują się zastraszani przez podchmielonych imprezowiczów. – Dochodzi do aktów wandalizmu, niszczenia mienia i kradzieży – czytamy w jednej z relacji. – Każdy weekend to dla nas mieszkańców czas, kiedy zamiast odpoczywać zamykamy się w domach, bo nie da się wytrzymać ani głośnej muzyki, ani wulgarnych zachowań przyjezdnych w tym bójek i awantur czy smrodu z kilkunastu albo więcej „sekcji” grilowych. Jesteśmy dosłownie terroryzowani przez te grupy – pisze jedna z mieszkanek, która podała swoje imię i nazwisko do wiadomości urzędników.

Inna z mieszkanek okolicy, pani Barbara, opisała ze szczegółami jeden z incydentów, którego była świadkiem. – W sobotę na plaży nad Jeziorkiem Czerniakowskim wypoczywało bardzo dużo osób. Wśród nich była bardzo liczna grupa młodych Ukraińców, którzy spożywali alkohol, po jakimś czasie doszło między nimi do awantury i na jednego młodego chłopaka rzuciło się kilku innych, kopali i bili go. Osoby postronne obroniły go, a ratownicy opatrzyli mu krwawiącą głowę. (…) Ranny został odwieziony karetką do szpitala.

Niebezpieczne zachowania nad Jeziorkiem Czerniakowskim przybierały również mniej krwawe formy. – Dzisiaj popołudniu dzicz powyciągała metalowe wsady z kilku pojemników na śmieci przy ścieżce edukacyjnej na wysokości Jeziornej przy Zakręt, a trzech młodzieniaszków w wieku 10-12 lat nagabywało mnie w sprawie papierosów – pisze do urzędników jedna z mieszkanek Sadyby.

Kilka la temu o podobnych zachowaniach nad Jeziorkiem Czerniakowskim informował TVN w interwencyjnym programie Uwaga. https://uwaga.tvn.pl/reportaze,2671,n/ryzykowne-plazowanie-oficjalna-strona-programu-uwaga-tvn,174042.html

Łańcuch pism, spotkań i deklaracji

Każda z instytucji, które były adresatami skarg mieszkańców Sadyby, podjęła jakieś działania.  Dyrekcja OSiR Mokotów napisała prośbę o patrole do Delegatury Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w stołecznym ratuszu.  Kilka dni później zastępca naczelnika Biura „wystąpił do Komendanta Rejonowego Policji Warszawa II z prośbą o objęcie terenu Rezerwatu nadzorem prewencyjnym w ramach planowanej dyslokacji służb w ramach służb ponadnormatynych.”

Jak powiedziała naszemu portalowi Marcelina Bogdanowicz z wydziału prasowego miasta, Biuro spotkało się też z zastępcą komendanta Straży Miejskiej m.st. Warszawy i komendantem komisariatu Policji Warszawa Wilanów. Po analizie dotychczasowych działań i zgłoszeń obywateli policjanci „zadeklarowali zintensyfikowanie działań mających na celu wyeliminowanie niepożądanych zachowań”. W deklaracji mowa była o zwiększeniu liczby wspólnych patroli strażników miejskich i policjantów oraz liczby patroli w ramach służb ponadnormatywnych policji, finansowanych przez  m. st. Warszawa.

Uczestnicy spotkania w stołecznym ratuszu „zobowiązali się także do  elastycznego dopasowania godzin służby patrolowania rejonu Jeziorka Czerniakowskiego, szczególnie w weekendy i w dni pogodne, z naciskiem na  działania o charakterze prewencyjnym. Poza tym Komendant Rejonowy Policji Warszawa II w ostatnim czasie podjął decyzję o skierowaniu, w ramach służb ponadnormatywnych, funkcjonariuszy z innych komórek organizacyjnych Komendy.”

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że deklaracje policji nie przekuły się w działanie. 21 lipca burmistrz Mokotowa, Rafał Miastowski ponowił apel o skierowanie patroli, tym razem wprost do komendanta stołecznego policji, Pawła Dzierżaka. W piśmie, do którego dotarł nasz portal, Miastowski proponuje objęcie rezerwatu szczególnym dozorem. Miałby on polegać na oddelegowaniu stałego patrolu ponadnormatywnego „głównie w soboty i niedziele – w godzinach popołudniowych i wieczornych”. Burmistrz proponuje wręcz, by stały patrol policji miał siedzibę w budynku OSiR na Jeziornej 4.

Jak poinformowała portal Sadyba24.pl Ewa Bujalska z mokotowskiego urzędu, burmistrz wciąż nie otrzymał odpowiedzi na swoje pismo mimo upływu trzech tygodni od jego wysłania. Marta Gierlicka z wydziału prasowego stołecznej policji zapewniła nas jedynie, że „teren kąpieliska Jeziorka Czerniakowskiego objęty został przez policjantów szczególnym nadzorem. W ramach służby pełnione są patrole stałe i doraźne.” Informację potwierdziła nam Ewa Bujalska z mokotowskiego urzędu. Po szczegóły skierowała nas do II oddziału policji na Mokotowie przy Malczewskiego. Tu jednak okazało się, że o decyzji stołecznego komendanta w reakcji na pismo burmistrza nic nie wiadomo. Koło się zamknęło.

A jednak. Patrole ruszyły w teren

Mimo chaosu w wymianie korespondencji i informacji, patrole ponadnormatywne nad Jeziorkiem Czerniakowskim ruszyły. Zapewnia o tym dyrekcja OSiR opiekująca się kąpieliskiem. Mówi o pojawieniu się dodatkowych patroli mieszanych: policjant i strażnik miejski.

Sprawdziliśmy u źródła. Referat Prasowy Straży Miejskiej poinformował nas, że rezerwat został objęty wspólnymi kontrolami funkcjonariuszy II Oddziału Terenowego Straży Miejskiej m. st. Warszawy oraz policjantami KP Wilanów. Kontrole mają trwać do 20 września. Są to patrole piesze, prewencyjne. Powinno je być widać w terenie od piątku do niedzieli w godzinach 16:00 – 18:00 i 20:00 – 21:00 oraz od poniedziałku do czwartku w godzinach 19:00 – 21:00.

Informacje o mieszanych patrolach prewencyjnych w godzinach 16.00 – 20.00 potwierdza Kierownik Rewiru I Dzielnicowych z komendy Wilanów Kamil Winiarczyk. Zaznacza, że w ten weekend policja z Wilanowa planuje również osobne patrole ponadnormatywne samych policjantów. Każdego dnia, w sobotę 14 sierpnia i niedzielę 15 sierpnia, Jeziorko Czerniakowskie ma odwiedzić jeden patrol policyjny w godzinach 8.00-16.00.

Marta Gierlicka z Komendy Stołecznej Policji zachęca mieszkańców, by o zagrożeniach znad Jeziorka Czerniakowskiego informowali bezpośrednio dzielnicowego z tego rejonu – st. sierz. Łukasza Wężowskiego, tel. 600-997-399. W przypadku uporczywych problemów z bezpieczeństwem, poleca, by zgłaszać je również za pomocą Krajowej Mapy Zagrożeń Bezpieczeństwa. Policja ma obowiązek sprawdzić każde takie zgłoszenie, choć nie następuje to w trybie interwencyjnym, natychmiast po zgłoszeniu.


Czytaj dalej

"Musiałam skoczyć w wir". 98-letnia sadybianka opowiada, jak przed wojną zdawała na kartę pływacką na Wiśle  

98-letnia mieszkanka Sadyby Maria Mostowska jest skarbnicą wiedzy o przedwojennej Warszawie. Dziś opowiada o tym, jak warszawiacy odpoczywali nad Wisłą i w jak nieludzki sposób uczono dzieci pływać i zdawać na kartę pływacką.

Wracamy do niesamowitych opowieści Marii Mostowskiej, która całe swoje długie życie przeżyła na warszawskiej Sadybie. W wywiadzie, którego udzieliła podróżnikowi Mateuszowi Waligórze, mówi, jak warszawiacy spędzali przed wojną upalnie dni nad Wisłą. Rozmowa znalazła się w książce Mateusza Waligóry i Dominika Szczepańskiego, „Szlak Wisły”, wydanej w maju 2021.

– Moje opowieści są przedpotopowe, bo dotyczą czasów przed samą wojną – zaczyna opowieść. – Miałam wtedy kilkanaście lat i uwielbiałam chodzić nad Wisłę.

Drewniane baseny i bracia Kozłowscy

Pływalnie stały jedna obok drugiej od mostu Poniatowskiego w stronę Wilanowa. Jak wyglądały? To były zwykłe drewniane baseny zanurzone w wodzie. Wisła przez nie przepływała.

Jedna z pływalni należała do braci Kozłowskich. Bokserów. Pan sobie wyobraża? Bili się, a w lecie prowadzili basen. Bardzo ich lubiłam, byli to ludzie dosyć prymitywni, ale fajni. Pogadać można było i nauczyć się dobrze pływać.

„Jak człowiek z przerażenia zaczął się topić, to Kozłowski go wyciągał”

A jak uczyli pływać? To też jest zabawne. Pływalnia to był drewniany barak i basen. Już trochę pływałam, bo mnie ojciec uczył, a u nich pływało się na lince. Uczeń miał przywiązany pas, na nim był haczyk i właśnie ta linka, kończąca się na dużym kiju. Na nim siadał jeden z Kozłowskich i dyktował, co trzeba robić. W końcu, gdy uczeń był coraz lepszy, mówił: „teraz będzie wolna linka”. Proszę pana! Niektórzy uczniowie wpadali w popłoch na te słowa! Ale to nic nie pomagało, bo oni byli bardzo silni, ci bokserzy, i spuszczali uczniów do wody. Działy się różne rzeczy. Jak człowiek na wolnej lince z przerażenia zaczął się topić, to Kozłowski go wyciągał.

Jak wyglądał egzamin, pana ciekawi? Przypływała motorówka ze strażą wodną, przy czym muszę panu powiedzieć, że na Wiśle w ciepłe dni, zwłaszcza w niedziele i soboty, to tłumy były i straż miała co robić.

No, więc przyjechało dwóch instruktorów z motorówką i, teraz, na czym polegał egzamin: musiałam skoczyć na głowę do Wisły i popłynąć do mostu Poniatowskiego. To było w dół Wisły około 300 metrów. Płynąć z prądem – nic trudnego. Ale potem musiałam wdrapać się na filar mostu, skoczyć na głowę i popłynąć z powrotem. To już nie było takie proste, wprawdzie główny nurt po lewej stronie, ale prąd jakiś przecież ciągnął. Potem trzeba było jeszcze przepłynąć kilkadziesiąt metrów pod wodą i kilkadziesiąt metrów na wznak. Jak oni stwierdzili, że to wszystko idzie dobrze i nie ma zastrzeżeń, to po paru dniach przysyłali kartę pływacką. Oprócz niej był jeszcze czepek. Taka „mycka” wiązana z tyłu na tasiemki. Z przodu miała bardzo dużymi cyframi wyhaftowany numer karty pływackiej. To dla straży wodnej było świadectwem, że ja mam prawo pływać.

„Musiałam skoczyć w wir”

Potem nauczyłam się jeszcze wiosłować. Kluby stały jeden przy drugim po lewej stronie Wisły. Zapisałam się do Warszawskiego Klubu Wioślarskiego. Powiem panu, jak wyglądały warunki przyjęcia. Po pierwsze, trzeba było mieć kartę pływacką. Po drugie, wymagali, żeby wskoczyć w wir. Tak, dobrze pan słyszy, musiałam skoczyć w wir.

Uprzedzono mnie: „jak złapie cię wir, to masz się nie szarpać, bo wir ściągnie cię na dół, do dna, ale potem cię wyrzuci”. Najpierw skoczył instruktor, potem skoczyłam ja, a potem drugi instruktor. Po co byli ci instruktorzy? Nurt Wisły był bardzo gwałtowny i potrafił wciągnąć człowieka pod pomosty. I stamtąd już bardzo trudno było się wydostać. Więc oni skakali, żeby mnie zabezpieczyć. Pamiętam, że jak skoczyłam w ten nurt, to jak wychynęłam z wody, byłam hen, daleko, taki był gwałtowny nurt. Ale dostałam tę zgodę. Rozpierała mnie duma.

Pierwsze wiosłowanie? Duża łódka na osiem osób plus sternik. Sternik był mężczyzną. My – same baby. Miałyśmy wiosłować, ale na początku nie bardzo szło. Szczęśliwie on zaczął coś rytmicznie śpiewać i jak wpadłyśmy w tę melodię, łódka wystrzeliła do przodu. Ach, co to była za frajda! Pływałyśmy od mostu Poniatowskiego do Wilanowa. Trzeba było się napracować, ale frajda nie z tej ziemi. W drugą stronę niósł nas nurt, można było leżeć i podziwiać. Szalona przyjemność!

Na Wiśle roiło się od ludzi, proszę pana. Straż wodna co chwilę kogoś wyciągała, a ja mogłam sobie spokojnie pływać, bo miałam kartę pływacką. Robiłam, co mi się podobało. To była wolność.

„Wrzucili mnie z powrotem do wody”

Wracając do Kozłowskich, tych bokserów, jeden udzielał lekcji pływania, a drugi bez przerwy patrzył przez lornetkę. On nie wołał pomocy, tylko wskakiwał do stojącej łódki i płynął do topiącego się człowieka. Przez jakiś czas na pływalni kręcił się pewien chłopczyk, może miał z osiem lat, ciągle przeszkadzał, chciał z wszystkimi rozmawiać. Patrzę, a jeden z braci Kozłowskich łapie go za bety i wrzuca do Wisły. Serce mi stanęło. Ale po chwili chłopczyk wychodzi po schodkach. Kozłowski powiedział mi, że mało kto pływa jak ten malec, a że jest nudny i natrętny, to go wrzucają do Wisły.

Jeszcze coś panu powiem. Na Wiśle były łachy. Od strony praskiej istniała plaża, więc przychodzili nie tylko ci, co pływali, ale też plażowicze i dzieciaki z biednej Pragi. Jak tylko był ciepły dzień, dzieci brodziły po tych łachach. Ale one były ruchome. I kiedyś prąd zniósł całą grupę z łachy. Zaczęły się topić. Byłam blisko, dzieci mnie obłaziły, próbowałam je wypchnąć na brzeg, aż w końcu sama zaczęłam tonąć. Straciłam przytomność i Kozłowscy mnie wyciągnęli.

Kiedy przyszłam do siebie, proszę zgadnąć, jaką pierwszą rzecz zrobili? Wrzucili mnie do wody z powrotem. Powiedzieli mi potem, że to jedyna rada, żeby człowiek, który raz się topił, nie miał lęku przed wodą. Rzeczywiście, lęku nie miałam.

Pamiętam też, że po Wiśle pływały małe statki wycieczkowe. Można było nawet nimi nad morze popłynąć.

W czasie okupacji miałam od czasu do czasu wolną sobotę. I fajnych kolegów na tajnym uniwersytecie, z którymi chodziłam nad rzekę. Już od Muzeum Narodowego słychać było ludzi, którzy bawili się nad Wisłą. Ale – nie wiem jak to wytłumaczyć – nigdy nie dotarło do mnie, żeby Niemcy robili łapanki na plaży. A w mieście wiele razy przed nimi uciekałam.

Lód trzeszczał, uginał się, chybotał, tyle ludzi szło

Jest jeszcze jedna rzecz, którą pamiętam, panie Mateuszu. To było tuż po powstaniu, jeszcze nie było końca wojny, jak ruszyła ofensywa rosyjska. Musieliśmy się przekonać, jak wygląda zburzona Warszawa. Zima, styczeń 1945 r. Przedostaliśmy się z Milanówka kolejką do Piastowa, bo tylko tam dojeżdżała. Od Piastowa trzeba było iść pieszo. Słyszeliśmy, że na Pradze powstają jakieś władze i można się u nich dowiedzieć, czy w ogóle coś będzie się działo, czy będzie jakieś życie. W końcu doszliśmy do Wisły. Nie było żadnych mostów. Wszystko zburzone. Był tylko jeden, ale pontonowy, nie dla nas, nim jeździli wojskowi.

Po zamarzniętej Wiśle gęsty tłum wędrował na Pragę. Lód trzeszczał, uginał się, chybotał, tyle ludzi szło. I myśmy przeszli. Żeby na niego wejść, trzeba było zeskoczyć z brzegu, to samo później, na drugi brzeg, bo blisko krańców lód topniał.

Na Pradze rzeczywiście jakieś tabliczki już wisiały na niektórych kamienicach – że jest jakiś urząd, jakieś ministerstwo, ale ludzi było tyle, że wejść się nie dało. I znów musieliśmy skakać, zastanawiając się, jak długo Wisła będzie nieprzekraczalna. Strach było skakać na tę Wisłę.

Potem długo nad rzekę nie wracałam. Nie miałam głowy do przyjemności. Trzeba było zacząć jakoś żyć.

Nad Wisłę już nie chodzę, nie te lata. Na bulwarach byłam, bardzo ładnie są zrobione. No, i mostów jest więcej.

Wywiad wideo dostępny w serwisie You Tube

Śródtytuły pochodzą od redakcji. Na zdjęciu Maria Mostowska. Zdjęcie pochodzi z wywiadu wideo. Wypowiedzi notował Dominik Szczepański. Książka „Szlak Wisły”, z której pochodzi wywiad z Marią Mostowską, dostępna jest w sprzedaży na stronie https://neverendingstories.store/ .

Zapis wideo powyższej rozmowy z Marią Mostowską w serwisie You Tube znajduje się tu: https://www.youtube.com/watch?v=B6aVdS4m1Ss.  


Czytaj dalej

Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz spoczął wczoraj na Bródnie

Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz spoczął wczoraj na Bródnie

W środę odbył się pogrzeb legendarnego jazzmana, kompozytora muzyki filmowej i mieszkańca Sadyby, Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza. Nad grobem zaśpiewali Hanna Banaszak i Andrzej Rosiewicz.

Pogrzeb Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza odbył się w środę, 11 sierpnia, w kościele pw. Matki Bożej Częstochowskiej. Artysta spoczął na Cmentarzu Bródnowskim.

Na uroczystości obecni byli m.in. znani muzycy jazzowi i przyjaciele: Zbigniew Namysłowski, Andrzej Dąbrowski i Czesław „Mały” Bartkowski. Muzyka pożegnali redaktor naczelny „Jazz Forum” Paweł Brodowski, dziennikarz muzyczny Polskiego Radia Paweł Sztompke i scenarzystka Ilona Łepkowska. Przemawiali również muzyk rockowy i członek zarządu ZAIKS Tomasz Lipiński oraz burmistrz Jasła Ryszard Pabian.

– Wierzę, że jesteś teraz z nami, że twoja dusza raduje się, że tylu wspaniałych muzyków przyszło Ciebie pożegnać i podziękować Tobie muzyką, której stałeś się symbolem i ikoną. Byłeś i jesteś ojcem polskiego jazzu, a my wszyscy jesteśmy Twoimi dziećmi” – powiedział redaktor naczelny „Jazz Forum” Paweł Brodowski. 

Pogrzeb miał niezwykłą oprawę muzyczną. Najpierw w kościele ulubiona piosenkarka kompozytora Hanna Banaszak zaśpiewała Ave Maria, a grający w niemal wszystkich filmach muzyka Henryk Miśkiewicz wraz z Andrzejem Jagodzińskim wykonali na organach „La Valse du mal”. Następnie w kondukcie dwa zespoły dixielandowe grały standardy jazzowe. Aż wreszcie już nad grobem kołysankę „Summertime” zaśpiewała Hanna Banaszak z towarzyszeniem Andrzeja Jagodzińskiego, Henryka Miśkiewicza, Karola Dobrowolskiego i Roberta Kuduka. Na koniec Andrzej Rosiewicz wykonał skomponowany przez zmarłego temat przewodni z serialu „Czterdziestolatek”.

Kompozytor został pochowany w grobie żony, Grażyny Matuszkiewicz z domu Kuberskiej, która zmarła 19 lutego 2019 roku, w wieku 85 lat. 

Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz – jeden z prekursorów polskiego jazzu i kompozytor muzyki do „Czterdziestolatka”, „Janosika”, „Wojny domowej”, „Stawki większej niż życie”, „Alternatywy 4”, „Zaklętych rewirów” i „Podróży za jeden uśmiech” – zmarł w swoim domu na Sadybie o 12.39 w sobotę, 31 lipca 2021 roku. Miał 93 lata.


Czytaj dalej

Dziś spacer z przewodnikiem po starej Sadybie

Dziś spacer z przewodnikiem po starej Sadybie

Sadyba stała się w ostatnich latach popularnym miejscem do zwiedzania z przewodnikiem.  Kolejny spacer już dziś.

Kto zakopał w ogródku samochód? Jak najsłynniejszy „Bobek” trafił do księgi Guinessa? Która zbrodnia zszokowała cały kraj i to na długo przed Hanibalem z Żoliborza? Gdzie mieszkał minister Józef Beck a gdzie założyciel Władysławowa?

Na te i inne pytania odpowie dziś przewodnik Łukasz Kulej z serwisu ABC Warszawy podczas kolejnego romantycznego spaceru w blasku latarni gazowych na Sadybie. Wycieszka ulicami Sadyby ma potrwać do 2 godzin. To już druga edycja spaceru, poprzednia odbyła się równo tydzień temu.

Start o godz. 19:00. Miejsce zbiórki – pętla autobusowa Sadyba przy Powsińskiej (przystanek krańcowy – 131,172, ,189 – można tez dojechać tam 108,180 oraz 163). Wstęp bezpłatny (mile widziany napiwek po zakończeniu trasy).


Czytaj dalej

Od prawie 100 lat budzi się i ma za oknem ten sam widok. Niezwykłe historie mieszkanki Sadyby, Marii Mostowskiej

Od prawie 100 lat budzi się i ma za oknem ten sam widok. Niezwykłe historie mieszkanki Sadyby, Marii Mostowskiej

Całe życie mieszka na starej Sadybie. Doświadczyła niezwykłych wydarzeń i zbiegów okoliczności. Ze szczegółami pamięta, jak wyglądała i żyła przedwojenna Warszawa. I wreszcie ma niezwykły dar opowiadania historii. Siadamy głęboko w fotelu i przez najbliższe dni słuchamy wspomnień Marii Mostowskiej.

Maria Mostowska, z domu Matuszewska, była pielęgniarką w Powstaniu Warszawskim, przez blisko 30 lat kierowała biblioteką Instytutu Matematyki PAN. Żona Stanisława Mostowskiego, jednego z najwybitniejszych polskich matematyków, pracującego w Instytucie Badań Zaawansowanych w Princeton oraz wykładającego na uniwersytetach w Berkeley i Oksfordzie.

Pani Maria ma niezwykły dar – potrafi opowiadać historie. Mimo swoich 98 lat, mówi energicznie, ze swadą i poczuciem humoru, barwnie i obrazowo, a przy tym zwięźle, prosto, nie traci wątku. Nawet jeśli wydarzenia dotyczą czasów wojny, to nie ma w nich patosu ani kombatanckiego tonu. Historie sprzed 80 lat oddaje ze szczegółami tak jakby widziała je wczoraj. Chętnie wypowiada się do mediów. Nie ma przy tym w sobie nic z gwiazdy, pozostaje skromna i rzeczowa.

Trudno przejść obojętnie obok takiej osoby i takich historii. W kilku odcinkach pokażemy więc wam dawną Warszawę widzianą oczami pani Marii. Mamy sierpień, zaczynamy zatem od jej wspomnień z czasów Powstania Warszawskiego. Podzieliła się nimi w wywiadzie dla magazynu Wysokie Obcasy Ekstra w 2014 roku.

Od ponad 90 lat budzi się pani i ma za oknem ten sam widok. W Warszawie to niespotykane.

– Trochę się zmienił, w latach 30. na Sadybie były głównie łąki. Powstały tu dwie osady zbudowane przez spółdzielnię Sadyba: osiedle dla kadry oficerskiej i drugie, z willami-dworkami, dla urzędników. Rodzice zamieszkali w tzw. bloku oficerskim. Oprócz wojskowych wprowadzili się tam także urzędnicy, naukowcy i artyści, tata był mikrobiologiem. Nasza sześcioklatkowa kamienica była największym budynkiem w okolicy. Dziś Sadyba to środek miasta. Nie ma także tramwaju, którym jeździłam jeszcze przed wojną do centrum – zniknął w latach 70.

Całe swoje niezwykłe życie spędziła pani w Warszawie.

– Dlaczego niezwykłe? Skromne i bardzo normalne. Zdarzyło mi się kilka niesamowitych zbiegów okoliczności – można nazwać je cudownymi – ale w czasie wojny podobne historie zdarzały się częściej. Moje pokolenie odchodzi w przeszłość, właściwie została nas tylko garstka.

Co robiła pani 1 sierpnia 1944 r.?

– Wszyscy czuliśmy, że coś wisi w powietrzu. Armia Czerwona stała za Wisłą, skąd słychać było czasami głuche dudnienie. Kiedy koło godziny pierwszej jechałam ulicą Towarową, zaczęła się strzelanina. Wszyscy wyskoczyli z tramwaju i zaczęli go przewracać, żeby zrobić barykadę. Schowałam się do bramy, bo strasznie strzelali, ale pomyślałam, że zwariowałam chyba – będę siedzieć i czekać? Mimo urlopu pobiegłam prosto do dziecięcego szpitala Karola i Marii na Woli, gdzie pracowałam jako pielęgniarka. Tam poczułam się bezpieczna, wiedziałam, co mam robić – już przynoszono pierwszych rannych. Zaczęło się powstanie warszawskie.

Szpital był zawalony rannymi. Leżeli na korytarzach, podłodze, łóżkach. Dzieci nie było dużo, około pięćdziesięciorga. Nastrój w lipcu był taki, że te rodziny, które mogły, to je zabierały, zostały głównie te z sierocińców. Wszystkie zgromadzono w jednym pawilonie od ulicy Żytniej. Szpital był bardzo nowoczesny i składał się z niewielkich budynków z dużymi oknami, te budynki stały w wypielęgnowanym ogrodzie otoczonym murem. Gdy wybuchło powstanie, pozostałe pawilony zamieniono w oddziały chirurgiczne i ratowano rannych. Trwało to sześć dni.

I pojawili się Niemcy.

– Byłam akurat w pawilonie z dziećmi. Nadal słyszę te straszne ryki: „Raus, raus, raus!” – jakby krzyczały jakieś bestie. Na chirurgii zabili kilku lekarzy, a z naszego pawilonu wywlekli wszystkie pielęgniarki. Każda z nas zabierała dzieci, ale ile można ich złapać? Ja wzięłam na ręce sparaliżowaną dziesięciolatkę, koleżanki łapały niemowlęta, niektóre po dwoje. Było nas pięć, Niemcy ustawili nas pod murem, a naprzeciwko karabin maszynowy.

Pamięta pani emocje z tamtej chwili?

– Proszę sobie wyobrazić scenerię: domy wokoło się palą, ogień huczy, gorąco od płomieni. Człowiek w takiej sytuacji już nic nie czuje. Czekałyśmy pod tą ścianą na śmierć. Najwyraźniej jakiś niemiecki dowódca rozmyślił się i żołnierze kazali nam biec przed siebie. „W życiu już w to piekło nie wejdę” – pomyślałam, gdy tylko weszłyśmy do budynku szpitala przy Płockiej, gdzie nas skierowano. Wtedy zjawił się pediatra profesor Jan Bogdanowicz i spytał: „Tam zostali ranni. Kto idzie?”. Powiem szczerze – bardziej się bałam tego, co pomyśli o mnie profesor, gdy nie pójdę, niż tego, że mnie zastrzelą.

Pobiegłyśmy we cztery, wzięłyśmy na nosze chłopaka, który miał urwaną nogę, na pierś położyłyśmy mu niemowlę, bo Niemcy powyrzucali dzieci na trawnik. Potem pobiegła następna czwórka, w sumie przeniosłyśmy może z ośmiu rannych. Musiałyśmy przestać, bo Niemcy zabronili nam wchodzić. Na parterze urządzili swój szpital, na piętrze trzymali Polaków: chorych, lekarzy i pielęgniarki.

Wiedzieliśmy, co dzieje się dookoła, ale trzeba było się ogarnąć, pokonać rozpacz i walczyć o życie ludzi, którzy byli pod naszą opieką. Nie było wody, jedzenia, lekarstw. Dokonywaliśmy tam rzeczy niemożliwych, ale i tak wszystkie niemowlęta, które uratowaliśmy, umarły z głodu.

Jak żyć po czymś takim?

– Czy życie naznaczone taką traumą zamieni się w piekło, czy też po jakimś czasie człowiekowi uda się osiągnąć równowagę, zależy od odporności psychicznej. Na pewno wojna nikogo nie zostawiła takim samym. Ja miałam dużo szczęścia i przeżyłam – prawa statystyki, nic więcej.

Niektóre historie się zacierają, ale wiele pamiętam bardzo dokładnie, nawet wyraz twarzy ludzi, którzy brali w nich udział. Poza tym, pewnych rzeczy po prostu nie można zapomnieć.


Czytaj dalej

Nie minął rok od budowy a już elegancka ulica Sadyby nadaje się do remontu

Nie minął rok od budowy a już elegancka ulica Sadyby nadaje się do remontu

Zaledwie rok po kosztownej przebudowie, w kilku miejscach zabytkowej ulicy wystają luźne, wypadające kostki brukowe. – Po ostatnich deszczach, ulica wygląda jak po wojnie na kamienie – narzeka jeden z mieszkańców Sadyby.

– Codziennie chodzę po ul. Goraszewskiej i przyglądam się nawierzchni, remontowanej rok temu. Po ostatnich deszczach, po roku od zakończenia „remontu” wygląda jak po wojnie na kamienie… – narzeka na forum mieszkańców Sadyby na Facebooku Jerzy Kuls. I dodaje – Najśmieszniejsze w tej historii jest to, że oglądając dzieło brukarzy zaraz po jego zakończeniu wyraziłem opinię, że nie przetrwa roku. I faktycznie nie przetrwało…

Niedoróbki widać gołym okiem. Na kilku skrzyżowaniach ulicy Goraszewskiej wystają zupełnie luźne, nie związane z podłożem kostki brukowe. Zaledwie przed rokiem nową nawierzchnię ulicy wraz z chodnikami, latarniami gazowymi i kanalizacją deszczową ułożyła w tym miejscu warszawska spółka Planeta. Otrzymała za to 2,85 miliona złotych. 

Jak wynika z internetowych komentarzy, mieszkańcy Sadyby już dawno zauważyli problem, tylko nie wiedzieli kogo o nim powiadomić. Jedni próbowali kontaktować się z Zarządem Dróg Miejskich, inni z miejską infolinią 19115.

Tymczasem kilka dni temu zawiadomienie o fuszerce trafiło do Wydziału Inwestycji i Remontów dla Dzielnicy Mokotów. – Nasze działanie zostało zainicjonowane zgłoszeniem obywatelskim – przyznaje Paweł Jastrzębski z mokotowskiego urzędu. Nie chce jednak zdradzić, z którego źródła otrzymał zgłoszenie, twierdząc, że każda z dróg kontaktu użytych przez mieszkańców jest prawidłowa i skuteczna.

Sprawa jest już w toku. Urzędnicy z Mokotowa pisemnie wezwali firmę Planeta sp. z o.o. do tego, by usunęła uszkodzenia nawierzchni (wypadanie kostki kamiennej) w obrębie skrzyżowań ulicy Goraszewskiej z ulicami: Godebskiego, Zaciszną i Jodłową. Spółka ma na to czas do 16 sierpnia tego roku.  Poprawki mają się odbyć w ramach udzielonej gwarancji na roboty budowlane. Gwarancja ta szybko się nie przedawni, jest ważna do 30 września 2025.

Całkiem przypadkowo właśnie dziś mokotowscy urzędnicy wyłonili wykonawcę drugiej części remontu Goraszewskiej, na odcinku od Godebskiego do Powsińskiej. Nawierzchnię na tej części ulicy ma do końca roku wymienić warszawska spółka INSTAL-NIKA. W przetargu znacznie wyprzedziła ona trzech konkurentów, oferując cenę (1.659.270 zł) o sto tysięcy niższą od przewidzianej w miejskim budżecie. Co ciekawe, jednym z wykonawców, którzy ostatecznie przegrali w przetargu, jest spółka… Planeta, która zajęła trzecie miejsce w ocenie ogólnej. Za swoje usługi zażądała prawie 1,5 miliona złotych więcej od kwoty, jaką dysponowali urzędnicy.

Mimo wielokrotnych prób, nie udało nam się uzyskać komentarza od spółki Planeta.


Czytaj dalej